W zestawie rzeczy, których nie lubię najbardziej - oprócz salcesonu, "mania" mokrych skarpetek i golenia nóg - swoje miejsce zajmuje także dawanie mi rad, o które nie prosiłam. Z jakiegoś dziwnego powodu tego nie lubię (choć mam swoje typy, bo nie najgorzej idzie mi samoterapeutyzowanie się, które praktykuję głównie pod prysznicem - tańsze to niż wizyta w u psychologa, ale woda też za darmo nie jest, nie licząc wpływu moich psychologicznych perturbacji na planetę), choć spójnej argumentacji za stwierdzeniem, że nie powinno się dawać rad komuś, kto o to nie prosi jeszcze nie mam.
Ważnym elementem mojej argumentacji jest jednak to, że łatwo sobie stać obok i dawać rady. I komentować. I krytykować. A jak się ma odpowiednie narzędzia - nawet tworzyć taką rzeczywistość, by trzeba było robić tylko tak, się uważa, że trzeba.
Łatwo sobie stać z boku, w swoim ciepłym kącie, z mniej lub bardziej zorganizowanym życiem i mówić innym, jak mają sobie swoje życie organizować.
Ja teraz w swoim ciepłym kącie nie widzę miejsca na to, że wbiję komuś nóż w brzuch - choćby w obronie własnej. Albo ukradnę chleb ze sklepu. Albo zdecyduję się na aborcję. Albo zjem ze smakiem kanapkę z salcesonem. Stojąc w moim ciepłym kącie mam poczucie, że nie zrobiłabym nigdy żadnej z tych rzeczy, że znalazłabym sposób i siłę, by tych wszystkich rzeczy, które kłócą się z moim systemem wartości, uniknąć.
Ale "tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono" (jak pisała moja ulubiona Noblistka). Teraz żyję w głębokim przekonaniu, że z trudnych spraw wyjdę w zgodzie ze wszystkim, co uważam za słuszne i święte. Dowiem się jednak, jak jest naprawdę dopiero wtedy, kiedy mnie to spotka.
Życie i różne sytuacje potrafią zmienić optykę patrzenia. Kiedyś myślałam, że 40 lat to jest stary człowiek - a zaraz Ziemia obróci się wokół Słońca jeszcze 10 razy i ja będę 40-latką i nie wydaje mi się, że będę stara. Kiedyś myślałam, że 50 zł to jest majątek - teraz wiem, jak bardzo niesatysfakcjonującą liczbę paczek dobrych chipsów można za to kupić. Kiedyś myślałam, że po co rozpaczać, że trudno zajść w ciążę, bo przecież zawsze można sobie dzieci adoptować - teraz już nie jestem tak ochocza do wygłaszania takich wniosków.
Absolutnie nie jestem fanką robienia sobie aborcji kiedy się chce. Jak się nie chce mieć dzieci to jest mnóstwo sposobów, żeby temu zapobiec i można je nawet wszystkie stosować naraz tak dla pewności, jak antykoncepcyjną zbroję. Wszyscy dorośli i duża część dorastających względnie wie, skąd się biorą dzieci (dobrze by było, żeby wszyscy się dowiedzieli zanim czynności ku temu rozpoczną), więc trzeba mieć naprawdę pecha, by mając wiedzę i narzędzia, by nieplanowego potomstwa uniknąć, zorientować się, że "ups, za chwilę przyleci bocian, a nam brakuje dodatkowego pokoju w domu". Dorosłość to ten okropny i nieproporcjonalnie do innych długi etap życia człowieka, w którym się ponosi odpowiedzialność za to, co się robi.
Ale raczej nie jestem też zwolenniczką zakazu aborcji w ogóle mimo, że w moim systemie wartości się nie mieści i wydaje mi się, że ja z żadnej opcji umożliwiającej takie rozwiązanie nie skorzystałabym (ale dowiem się, a mam nadzieję, że nie, dopiero jak będę na dwie minuty przed decyzją o tym).
Mam poczucie, że decyzja o tym, co zrobić w każdej z tych trzech (teraz dwóch) bardzo specyficznych i dramatycznych sytuacjach dopuszczających terminację ciąży jest bardzo trudna, a okoliczności są tak wyjątkowe, traumatyczne i budzące różne emocje, że trudno je sobie tak po prostu wyobrazić siedząc w fotelu z herbatą i wymyślać, co należy zrobić. Mam głębokie
przekonanie, że większość kobiet będąc w tych trzech określonych w prawie
sytuacjach (teraz w dwóch) nie idzie sobie do lekarza jak do sklepu, mówiąc:
"Dzień dobry, jedną aborcję poproszę". Że tam się pojawia trochę
więcej, a może nawet trochę mniej słów. I rozeznanie, jaką decyzję podjąć jest
w opór trudne. I mam poczucie, że znakomita większość kobiet podejmie decyzję,
którą uzna za właściwą jako istotna rozumna i empatyczna, a jeśli będzie ona
związana z terminacją ciąży to nie będzie ona raczej skonkludowana radością, że
"czeka mnie właśnie ta przynosząca całkowitą ulgę ciekawa wizyta u pana
doktora, ale super".
Dlatego nie umiem pojąć, jak łatwo innym przychodzi formułować jednoznaczne
wnioski na jej temat, stojąc sobie w swoim ciepłym kącie. Często mając tę część życia
związaną z takimi dylematami już za sobą ze względu na wiek (i takie:
ufff, no mi to się udało). Albo nie mając żadnej szansy na to
najbardziej bezpośrednie starcie z tym dylematem, nosząc tylko spodnie.
Może dlatego nie umiem tego pojąć, że - tak mi się wydaje (i ten wtręt zapewne jest potwierdzeniem tezy, która pojawi się za chwilę) - mam bardzo niewygodną ułomność w postaci niezdolności formułowania jednoznacznych wniosków i opinii. Słysząc argumenty z kilku stron (bo nie uważam, że są dwie) mam problem ze zbudowaniem swojego zdania, bo mi sprzeczne myśli nie stykają. Ja nie za bardzo mam zdolność do przekonywania do swojego zdania. A co dopiero na narzucania go komuś.
Ja to bym była premierem w stylu: "Ok, 18% podatku. Ale Ty nie masz na pracowników? Nic nie szkodzi, zapłać 16%, a resztę dołożysz w przyszłym kwartale, bo może rzeczywiście masz problemy...".
Tak serio to nie. Jeśli chodzi o podatki to jestem gorsza niż rzymski celnik.
To moje niezdecydowanie i pogoń w poszukiwaniu różnych punktów widzenia (bardzo przydatna w pracy jako researcher - tak by the way) sprawia, że czasem nie umiem się jednoznacznie opowiedzieć za czymś albo przeciwko czemuś, bo uważnie nasłuchuję argumentów z różnych stron. Bardzo to uwierające jest teraz.
Ten ogrom myśli, opinii, przytłoczenie argumentami z różnych stron, moje własne przekonania, przeświadczenie o tym, że nie wszyscy są mną, myśl o tym, że prawo naturalnie zabrania wielu rzeczy by chronić życie, a jednocześnie, że nie powinno i nie jest w stanie regulować wszystkich życiowych spraw, świadomość mojej niewiedzy w tak wielu aspektach, szczęście i nieszczęście nieposiadania doświadczenia w sprawach związanych z macierzyństwem, zwłaszcza tym trudnym, strach, że moją obecność na proteście albo nawet post na Facebooku ktoś wykorzysta do poparcia czegoś, z czym ja się nie zgadzam, mój jakiś taki naturalny liberalizm, ale i wpływ konserwatywnego i silnie przekonanego o swojej słuszności środowiska - to wszystko mam teraz w głowie i na barkach i to bardzo niewygodne jest.
Niech świadectwem tego, jak bardzo nie wiem, jest to, że pisałam ten post cztery dni, co chwila coś dopisując, a ostatecznie wywalając jakieś cztery duże akapity... I do końca nie wiedziałam, czy opublikować. Bo sama nie wiem, czy myślę słusznie skłaniając się bardziej ku temu, by w tych specyficznych, bardzo trudnych i dramatycznych sytuacjach zostawiać wybór kobietom - i ich mężczyznom oczywiście.
Trochę więc zazdroszczę tym, co potrafią wyjść i powiedzieć, że teraz to już nie będzie aborcji z powodu wad letalnych płodu, bo ja bym tak nie umiała decydować sobie - ale nie o sobie - zza wielkiego trybunalnego stołu, w dystansie społecznym - i to nie tylko w jednym znaczeniu. A jednocześnie trochę też współczuję.
Happy End
Nutka - nasza suczka, jakby ktoś przegapił - hasa sobie ostatnio w kołnierzu po operacji. Czy to bardzo niehumanitarne z naszej strony, że śmiejemy się, że wygląda w nim jak kosmonauta i zastanawiamy się, czy da radę złapać na to jakąś telewizję?...