Teraz, kiedy już nie martwi mnie to, że nie mam bordowej koronkowej bluzki, bez której przecież według świątecznych reklam nie zasiada się do stołu wigilijnego ani cekinowej, ale eleganckiej czarnej sukienki na sylwestra, nie do używania przez pozostałe 364 dni w roku, sklepy otworzyły swoje drzwi na tyle szeroko, że zmieści się w nich i niedojadająca studentka, i matka-polka z budżetem ubraniowym dzielonym na 5 córek, i świadoma zawyżenia sieciówkowych cen ekonomistka. Z okazji po-świąt wyprzedaży przybywam z postem (jeszcze nie tym wielkim), w którym chwalę się moimi osiągnięciami w powiększaniu (i pomniejszaniu!) swojej garderoby.
Krótki rys historyczny. Przez znakomitą większość swojego życia obce mi było zjawisko kupowania ubrań tak po prostu. Moja szafa zapełniała się przede wszystkim ubraniami, które były mi konieczne oraz ubraniami dostawanymi od innych osób (co bardzo lubiłam!). Bardzo dobrze pamiętam pierwszą rzecz kupioną przeze mnie dla przyjemności - to był prosty, czarny longsleeve (jakie polskie słowo jest tutaj najlepsze?...), ściągany lekko pod biustem kupiony w największej galerii najbliższego mi miasta, czyli na jarmarku (w moich stronach drugie "r" w tym słowie jest nieme - amatorska ciekawostka lingwistyczno-folklorystyczna) za jakieś 25 zł. To, że można sobie tak po prostu kupować ładne rzeczy, odkryłam jakieś półtora roku temu, gdy straciłam pracę, więc... w skrócie, w najlepszym momencie. -.-
Po różnych moich doświadczeniach mogę powiedzieć, że całkiem dużo się nauczyłam w temacie ubrań i ich kupowania, co jest przydatne i istotne w życiu osobnika płci żeńskiej, który ma ambicje wyglądać odpowiednio do piastowanego przez siebie stanowiska w życiu prywatnym (jako najlepsza towarzyszka życia) i zawodowym (jako wybitny ekonomista, analityk, researcher, powiedz-mi-czego-potrzebujesz-a-ogarnę-ci-to-w-excelu - jak widać, ostatecznie znalazłam pracę :)). I chcę się tymi osiągnięciami na polu zakupowym podzielić!
Zacznę od tego,...
Czego (już) nie kupuję.
Nie kupuję ubrań wykonanych w całości z tworzyw sztucznych.
Jeśli wypatrzam ładną rzecz, patrzałki w drugiej kolejności lecą na metkę i jak już do mózgu dotrze sygnał z nerwu wzrokowego "100% poliester" - patrzałki od razu idą w inną stronę (albo częściej NA inną stronę - bo to się zwykle dzieje w internetach), żeby zredukować niebezpieczeństwo zakochania się w niewłaściwym obiekcie (każda kobieta wie, jak to jest). Unikam takich rzeczy, nawet jeśli wydaje mi się, że będę w nich wyglądać jak Angelina Jolie w najlepszych czasach, bo nawet w najlepszych czasach nikt nie uznałby za piękną Angeliny Jolie ze spoconymi paszkami (chyba, że w Tomb Riderze). Poza poliestrem unikam swetrów z akrylu. Bo nawet najbardziej mięsisty splot akrylowy nie będzie spełniał podstawowej funkcji swetra, czyli ratowania przed zimnem. Z akrylu to się robi wanny. -.- Wolę mieć mniej przynajmniej częściowo wełnianych swetrów niż więcej wannowych. A w pozostałych ubraniach szukam bawełny (całkiem łatwo znaleźć i za niedużo pieniążków!), lnu (jak się znajdzie za mniej niż miliony monet) i sztucznej, ale pozyskiwanej z naturalnych surowców wiskozy. Jeśli tylko się da (a da się na przykład w Zalando i About You!), wrzucam do kryteriów wyszukiwania materiały, na które poluję - odsiewa mi wtedy poliestrowo-akrylowe potworki. Niuchanie za wełną wdrożyłam także w poszukiwaniu płaszcza idealnego - co się prawie udało w Mango (to moje długo wyczekiwane płaszczowe znalezisko: klik!). A już turboświetne płaszcze znalazłam w Pro-Be - dodatkowo to jest polska marka, więc +100 do patriotyzmu! Miałam tylko problem ze znalezieniem właściwego rozmiaru, ale jakość tego, co przyszło do mnie, a niestety było za małe, była totalna!
Nie kupuję butów innych niż skórzane.
Może ze względów ekologiczno-humanitarnych nie jest to najlepsze rozwiązanie, ale nie znam technologii, która dorównałaby w wygodzie i trwałości skórkowym chodaczkom. A po przekalkulowaniu różnych czynników oceniam, że butki, w których chasam przez 3 sezony i więcej robią naturze mniej kuku niż rok do roku kupowane nowe, wykonane z syntetycznej, chwytliwie marketingowo zwanej ekologiczną skóry, które w moim doświadczeniu szybciej się niszczą i rozklejają. No, chyba, że się w nich nie chodzi, bo nikt nie lubi, jak mu krew chlupocze w butach. Oj, znałam ci ja, znałam takie buty, dla których rezygnowało się z pójścia do sklepu po czekoladę (ma to swoje plusy), bo od samego patrzenia bolały stópki. Ostały mi się aktualnie chyba trzy pary "ekologicznych" butów: jedne są okrutnie niewygodne, ale są ładne, jedne są umiarkowanie wygodne, ale nie znalazłam jeszcze ich idealnego odpowiednika wśród butów skórzanych oraz jedne są całkiem spoko. Chyba jedynym wyjątkiem w mojej zasadzie wyboru butów będą baleriny - w zeszłym sobie szarpnęłam się na skórzaną wersję licząc, że będą się mniej niszczyć, ale przez to, że w lecie śmigam w tych butach bez przerwy, wyglądały jakbym przeszła w nich do Mongolii i z powrotem. Przy niewielkiej różnicy - chyba nie będę przepłacać ;) W większości sklepów internetowych można sobie przesortować asortyment po materiale wykonania - ja lubię tę opcję w e-obuwie (duży wybór, dużo promocji, a mało kto wie, że to jest internetowe dziecko tego słynnego CCC, które mocno się wyrobiło w ostatnim czasie, moim zdaniem). Teraz się pochwalę kolejnym moim zakupowym sukcesem - w tym roku udało mi się wypatrzeć buty na zimę, spełniające 5/5 moich wymagań dla butów zimowych (1. dobry materiał, 2. cieplutkie w środku, 3. nieślizgająca się podeszwa, 4. klasyczne, 5. tak pięknie, że aż trzepoczą rzęski przy oczach) - ja już je kupiłam, więc można już je wykupywać ze sklepu - klik!
Nie kupuję rzeczy, z którymi trudno się obchodzić.
Mimo, że lubię prasować (każdy jest trochę dziwny), wiem, że jak coś się trudno prasuje (falbanki! grube materiały! i ciuchy z tym dziadostwem! - klik!) to założę to do pierwszego prasowania po praniu, a potem już na wieki wieków podczas przeglądania rano szafy będę opatrywać to komentarzem: "Nie to". I drugie - tego nie da się przewidzieć, ale jeśli jest cień szansy, że coś farbuje - noł noł noł. Bo wiem, że będzie leżało brudne do dnia, kiedy ogłoszę po raz kolejny, że jestem od dziś produktywną panią domu i upiorę ręcznie. Albo się tego pozbędę.
Nie kupuję rzeczy, które muszę upgradować.
To się najczęściej zdarza w second-handach, szmateksach, lumpeksach, generalnie - tam! Czasem wystarczy w czymś przyszyć guzik. Albo wymienić guziki. Albo zaszyć malutką dziurkę. Albo wszyć nowy zamek (a to już przecie krawiectwo!). Albo trochę zwęzić (wysoki level domowego krawiectwa!). A ja wiem, jak szerokie jest morze mojego lenistwa, a robienie małych, krótkotrwałych, szczególnie wymagających manualnego wkładu rzeczy ma tam osobną zatokę zwaną Zatoką Wkurzających Dłubajek. Już wiele razy zachłysnęłam się wodą z tego basenu. Ja nie zrobię żadnej z tych rzeczy nigdy - jeśli nie zrobię tego w przeciągu godziny od przyjścia ze sklepu do domu. I będę się ociągać w zleceniu tego komuś, bo krawiec i mama jest daleko (a w przypadku mamy to trochę też wstyd jak się ma 27 lat). I w końcu się tego pozbędę.
Nie kupuję rzeczy, do których mam schudnąć.
To nie znaczy, że ja nie wierzę, że schudnę. Ale wiadomo, wiara niepodparta uczynkami jest jałowa. A ja tych dobrych uczynków wobec ciała nie czynię niestety za wiele.
A co jeśli?
Co czynię, gdy się zorientuję, że przez te wszystkie zasieki zasad przedarła się jednak jakaś niewłaściwa rzecz? Albo gdy jakaś rzecz popadła w niełaskę z jakiegoś innego powodu (katalog powodów: znudziła się, wyrosłam z niej - w wieku 27 lat z rzeczy kupionej rok temu -.-, okazała się niewygodna przy dłuższym użytkowaniu, nie mam z czym nosić, nikt już tego nie nosi, urwał się guzik i utonęłam w Zatoce Wkurzających Dłubajek, inne)? Cóż począć? Jak żyć?
Nie panikuję. Najpierw wypędzam z siebie wszystkie uczucia. Wszystkie, szczególnie te sentymentalne. Najlepszym ubraniowym egzorcyzmem jest brak miejsca w szafie.
I wyrzucam. Bezlitośnie. To, w czym nie chodziłam od roku. To, co mnie gryzie, drapie, w czym źle wyglądam. Nade wszystko wyrzucam wszystko, co jest zniszczone, choćbym nie wiem jak bardzo to kochała.
Wyjątkiem jest niebieski sweter z napisem "SCHOOL", który noszę w moim domu rodzinnym od podstawówki, który ma już tak przedarte ramiona, że kiedyś sam ze mnie spadnie :D
Na tym chciałabym zakończyć pierwszą część mojego dzielenia się zdobywaniem wiedzy o ubraniach i ich kupowaniu. Jako, że z postu naprawdę robi się wielki post, drugą część dołożę w bliższej lub dalszej przyszłości :)
Happy End
Chyba zostałam przyjęta do grona mieszkańców Mojego Ulubionego Miejsca, gdzie mieszka mój Chłopak z Gitarą. Najpierw wspólnie z przedstawicielami lokalnego biznesu, urzędu gminy i... wujkiem Kazkiem* (to chyba jakaś stała komisja ds. nadawania obywatelstwa gminy) wychyliłam stanowczo zbyt dużą ilość alkoholu w ramach strzemiennego. A potem (już na zupełnie innej imprezie!) sam wójt gminy dowiedział się, skąd pochodzę i zapamiętał to! - choć niedokładnie. Jeszcze nauczę się poprawnie mówić to ich góralskie 'dy oraz kupię sobie porządnie beczącego barana i będę jak stąd!
*imię zmienione :)