Skoro już zakończyłam z przytupem
swój projekt dla mojej byłej firmy* (jeszcze do mnie wrócicie, robaczki, jak
zobaczycie moją statistical analysis and
data reconfiguration – piszę jako fan Friendsów i osoba mogąca się opisać
jako mentally dating Chandler Bing),
wstępnie zadomowiłam się w nowej firmie* (bo już przyniosłam tam swój kubek i
znam kod dostępu do drzwi wejściowych) oraz zrobiłam trzy dodatkowe oddechy w
międzyczasie (i jakieś piętnaście prań – lubię robić pranie!), mogę się
podzielić tym, czym moim zdaniem warto się dzielić i nieść świadomości kaganek!
W styczniu zakończyłam moją
trwającą 3,5 roku przygodę pod tytułem terapia z psychologiem, zwanym dalej
Panią Wspomożycielką :)))))
Było to dla mnie takie małe
święto, taki mój dzień, taki trochę jak moje urodziny.
3,5 roku zajęło mi - osobie o
dość praktycznym podejściu do życia i niewierzącej w psychologię (teraz jestem
nadal średnio wierząca, ale praktykująca ;)) – zobaczenie, nauczenie się i
dowiedzenie się tylu nowych rzeczy!
Na ten przykład przykładowo takie
przykłady:
- Można się złościć, płakać i być smutnym. To nie są najfajniejsze rzeczy na świecie, ale takie rzeczy też są i wolno takie rzeczy mieć. Brzydka ryba pod nazwą psychrolutes marcidus (nie googlujcie) też jest i wolno jej być. I wszystkie obowiązki domowe (poza praniem, bo pranie jest spoko!) też są i niestety wolno im być i trzeba je robić -.- Tak jak czasem trzeba robić złość, płacz i smutek. Dla oczyszczenia #metaforamilion
- Jak już się złoszczę, płaczę i jestem smutna, to nie znaczy od razu, że od tego momentu wszyscy, którzy byli świadkiem tych skandalicznych sytuacji nie będą mnie lubić. Odkrycie tego było – słowo daję – jak odkrycie nowej planety! Albo dowiedzenie się, że można gotować parówki bez tych śmiesznych folijek i się nie parzyć przed jedzeniem!
- Co więcej – jak już się zrobi złość, płacz i smutek w obecności – kiedyś o zgrozo! – innego człowieka to jakoś tak bliżej się jest do tego człowieka. I jest się prawdziwym. Mam na myśli to, że zezłoszczony i spłakany człowiek jest prawdziwszy od zaciskającego zęby w optymistycznym uśmiechu „Ależ skąd, nie wkurza mnie to, że przejechałeś jak pomylony przez to rondo w Limanowej i byłam pewna, że zaraz uderzymy w znak i moja buźka będzie brzydsza o nieco więcej niż tylko ten pryszcz na czole, który mi nie schodzi”.
- Ludzie się na mnie nie patrzą i nie oceniają. Nie jest tak, że wszystkie obecne trzy pary oczu patrzyły się na mnie ostatnio w biurze, gdy źle włożyłam baterie do myszki i na zarządzie w poniedziałek właściciele tych oczu komisyjnie stwierdzą, że „no, idiotkę zatrudniliśmy, nie warta tych pieniędzy, lepiej zatrudnijmy sobie jakąś małpę albo studentkę socjologii” (nie chcę niniejszym nikogo urazić!). W autobusie, na ulicy i na dworcu ludzie też się na mnie nie patrzą i nie oceniają.
- A nawet jak się patrzą i oceniają – to co z tego. Bo wiem, że czasem patrzą i oceniają – sama tak robię. Jak ja ostatnio, gdy w autobusie jechała kobieta z włosami uformowanymi w kształt kapelusza (przysięgam...). No patrzyłam się. No i co z tego? Jej się widocznie podobała jej kapeluszofryzura. A mi się podoba chodzenie w dresie do Żabki i wymyślanie historii po drodze w głowie i – mam takie podejrzenie – robienie do nich min w realu.
- A jeśli nawet już się popatrzyli i ocenili, że nie umiem wkładać baterii do myszki – to nie jest tak, że mnie wyśmiali i kolegialnie stwierdzili moją niepojętność. Znakomita większość ludzi nie tylko fizycznie, ale i mentalnie wyszła z gimnazjum i jej ulubioną rozrywką nie jest wyśmiewanie wpadek innych ludzi.
- No i są wpadki. I błędy, i gafy. Śmieszna sprawa, bo samą siebie oceniam jako osobę wyrozumiałą dla innych. A dla siebie nie umiałam być wyrozumiała i biczowałam się (ok, czasem nadal to robię) za najmniejsze potknięcia. Jak wtedy, gdy pomyliłam się w pracy i niechcąco rozwaliłam całe spotkanie z partnerami projektu moim kolegom. No zdarzyło się. A przecież mogłam być bardziej uważna itd. Ale nie byłam. Stało się. Co więcej - każdemu się zdarza! I potem to anegdoty są, o których można pisać na blogu :)
- Trzeba rzeczy przeżywać, a nie je zakopywać. Moja traumą z dzieciństwa była historia, w której to nawet nie ja byłam winna. Jakieś chłopaki (znaczy – ja wiem kto!) śmiały się ze mnie na turnieju gry w unihokeja w podstawówce, ja się rozpłakałam, a oni musieli mnie przepraszać na forum, przy wszystkich. Pierwszy raz od tego czasu opowiedziałam tę historię dopiero mojej Pani Wspomożycielce w wieku dwudziestukilku lat. I płakałam że hej. Ktoś mi powiedział (znaczy – ja wiem kto!) – po co rozdrapywać stare rany na tej terapii. Może po to, żeby je zobaczyć, zbadać, oczyścić i zagoić?
- Można się przyznać, że się nie wie. I poprosić o pomoc. Można się przyznać, że jest się zawstydzonym. Że się czuje się (o.O) zagubionym. Że potrzebuje się więcej informacji, żeby czuć się pewniej. Kiedyś w przedszkolu malowaliśmy farbami i z mojego pędzelka po kolei wylatywały włoski tak, że prawie żaden już nie został. A mi było się tak wstyd to tego przyznać, że uparcie byłam gotowa malować samym tym patyczkiem. Tak się bałam poprosić o pomoc. A to nic strasznego!
- Porównywanie się z innymi jest bolesne i bez sensu, bo zawsze znajdzie się ktoś, kto lepiej śpiewa, pisze bloga i dzierga pokrowce z muliny na telefony (chyba nie ma takich rzeczy...). I bywa niewymierne, bo ktoś może moim zdaniem lepiej pisać bloga, bo mi się bardziej podoba jego styl, a ktoś inny może stwierdzić, że w ogóle nie rozumie co ten koleś pisze i bardziej przemawiają do niego moje metafory z praniem i gotowaniem parówek w tych śmiesznych folijkach (a raczej bez).
- I porównywanie się jest... łatwe. Bo to bardzo prosty sposób określenia swojej wartości – na podstawie tego, jak wypadam w relacji z innymi. I koniecznie z dodatkiem informacji o sobie od innych – co ktoś inny o mnie mówi! Budowanie poczucia własnej wartości na podstawie własnych przekonać jest trudne as hell! Ja czasem nadal nie umiem – mimo 3,5-rocznego szkolenia!
- No bo to, co inni mówią o nas i o innych obiektach we wszechświecie nie jest wyznacznikiem. Warto i trzeba mieć własne przekonania. To też trudne – jak to piekło (żeby już nie stosować zapożyczeń ;)).
- Nie można wszystkiego zaplanować i przywiązywać się do tych planów. Warto być elastycznym, bo jeśli coś nie pójdzie zgodnie z planem – to nie znaczy, że będzie źle. Będzie tylko inaczej :)
- Nie zawsze trzeba robić tylko praktyczne rzeczy, które koniecznie muszą się przydać i z których się coś konkretnego ma. Można robić rzeczy, które się lubi – na przykład pisać bloga bez większego celu albo pójść na kurs czeskiego, bo to śmieszny język. (A ostatecznie i tak nie wiadomo, co się komu w życiu przyda – na przykład można spotkać lektorkę czeskiego, która umówi cię na spotkanie biznesowe – sprawdzone info!)
- W ogóle trzeba robić rzeczy, które się lubi. I trzeba robić rzeczy, które się chce. I nie robić rzeczy, których się nie chce. I bardzo się cieszę, że zaczęłam tak robić! Zatem jeżdżę na rowerze - gdy chcę, gotuję dobre rzeczy - gdy lubię, nie gotuję wcale - gdy nie mam ochoty, kupuję sobie ładne rzeczy - gdy mi się podobają, nie robię nic – gdy chcę właśnie robić nic. Trochę mnie to gubi, bo lubię pracować, kiedy chcę, a powrót do biura w pewnym wymiarze czasu odczuwam jako zagonienie mnie w jakiś nienormalny kierat, którego symbolem ucisku jest budzik nastawiony na 6:07. Ale mam swoje bezpieczniki swobody nawet w pracy ;)
- Trzeba upominać się o swoje. Nawet o czas przy kasie w supermarkecie (mogę pakować zakupy tak długo jak trzeba – nie muszę swoich dwóch pękatych toreb pakować szybciej niż paniusia przede mną dwóch batoników i portfela w panterkę), o 5 złotych komuś pożyczone (a niby nie pieniądze), o wypite bez pytania przez koleżankę kilka kropel najlepszego na świecie soku malinowego (i zostawienie pustego słoika...), o uwagę, o należne mi informacje, o prawdę. Bo nie ma granicy ważności, od której sprawy są na tyle ważne, by o nie się ubiegać.
- I zasługuję na wszystko, co dobre. Zasługuję na to, żeby nie być okłamywaną, poniżaną i lekceważoną, a na to, żeby być ważną, dostrzeżoną, zaopiekowaną i kochaną.
- Aczkolwiek osobą, dla której mam być najważniejsza, która ma mnie dostrzegać, się mną opiekować i kochać jestem na sama :) Nauczyłam się by nie szukać akceptacji, uwagi i miłości nie tylko w innych, ale przede wszystkim w sobie :) To ja muszę ze sobą wytrzymać całe życie :)
Mimo, że nadal nie tykam książek
i poradników psychologicznych i często przewracam oczami na motywujące teksty,
bardzo uważnie pochylam się nad tą psychologiczną częścią mnie i staram się
używać tych wszystkich narzędzi, w które zaopatrzyłam się podczas terapii. Bo
wiem, że koniec mojej terapii to nie koniec mojej przygody z radzeniem sobie z
moimi myślami, emocjami, potrzebami itd.
Ja to się myślę, że każdy powinien
sobie czasem pójść do Pani Wspomożycielki albo Pana Wspomożyciela. Ja też
myślałam, że ja tego nie potrzebuję, bo w sumie jestem całkiem normalna, a inni
to w ogóle mają większe problemy (porównywanie!). Ale wydaje mi się, że jeżeli
komuś w głowie choć trochę świta myśl, że coś jest nie tak – niechże idzie po
pomoc.
Widzę to teraz trochę tak, że
człowiek składa się z dwóch kawałków – tego fizycznego i tego psychicznego.
Jak kogoś boli ząb to nie mówi
„A, to taka mała drobnostka! Nie pójdę do lekarza, bo inni to mają raka – co
tam mój ząb! A w ogóle to się boję i nie chcę cierpieć leczenia na fotelu”.
To czemu jak kogoś boli mały
kawałek duszy to mówi: „A, to taka mała drobnostka! Nie pójdę do psychologa, bo
inni to mają depresję albo byli bici i gwałceni w dzieciństwie – co tam mój
smutek! A w ogóle to się boję i nie będę cierpieć wałkowania mojego życia na
kozetce”. (tak serio to nigdy nie byłam na kozetce).
To tyle (aż tyle!) na dziś.
Wszystkie zdarzenia przedstawione
w niniejszym tekście są prawdziwe ;)
*firma – mam na myśli cały czas
przedsiębiorstwo!
Happy End
Chciałam ostatnio zacząć swoją
przygodę z eyelinerem. Chyba jednak moja ambicja mnie – podświadomie –
przerosła, bo przez przypadek kupiłam... fioletowy. A to chyba wyższy level mejkapowania
-.-