Pamiętam taką piosenkę, która leciała w jakimś porannym programie muzycznym, który rozbudzał mnie przed pójściem do szkoły, a śpiewana była przez Magdę Steczkowską i leciała „Jutro będę ideałem”.
Podsumowując
moje zwyczaje muzyczne, mogę się określić jako:
- playlist person – moja penpalka z Hiszpanii tak się określiła; termin oznacza kogoś, kto nie lubuje się w konkretnym wykonawcy, a zbiera różniaste piosenki na playlistę. Od niedawna używam Spotify i taką playlistę sobie tworzę i… głupie to, ale tak się jaram przy każdej piosence, bo zaskakująco… każda to ta „moja”
- lyrics person – to z kolei wymyślony przez 7 sekundami przeze mnie termin (zaraz składam wniosek patentowy), oznaczający kogoś, kto skupia się na tekście w piosence.
Bo zawsze
chciałam mieć taki idealny dzień, w którym wszystko – od budzika po ostatnie
mrugnięcie powieką – będzie takie idealne! Żadnych błędów, gaf, pomyłek,
bałaganu, wszystko poukładane i perfekcyjne, i ja taka w tym taka świetna,
pogodna i idealna! I będąc młodszą (bo mam nadzieję, że nadal jestem młoda –
mimo ćwierćwiecza na karku :D) każdy dzień zaczynałam z tą myślą, a jak coś
zdarzało się nieidealnego, myślałam (podobnie jak było chyba w tej piosence),
że ten dzień już jest stracony i to jutro będę ideałem :)
I ja wiem, że
nigdy taki dzień nie nastąpi. Znaczy - nastąpi, ale to już nie będzie dzień, a
cała wieczność – bo perfekcyjność to cena ludzi umartych (że tak sparafrazuję
Kogoś Mądrego).
Ale dziś byłam
tak blisko!
Nie żeby bliska
bycia umartą rzecz jasna.
Chociaż…
Wstałam
względnie wcześnie. Bo chciałam się dowiedzieć, jak to z moim kolejnym
służbowym wyjazdem na koniec świata. Przejazdem pociągiem o najdłuższej trasie
w naszym Prawym i Sprawiedliwym Kraju (nie hejcę – żeby nie było), ciągnąc za
sobą walizkę, która sama jest jak pociąg (Jej turkot jest w stanie obudzić całą
dzielnię. Poważnemu Człowiekowi na Poważnym Stanowisku nie przystoi trochę wlec
za sobą taki rupieć, ale… nie znalazłam jeszcze w sobie na tyle inspiracji by
kupić coś mniej kompromitującego).
Werdykt Pana
Szefa, ogłoszony mailem z godziny 5 rano (nie mam pojęcia, czy on jeszcze czy
już wtedy nie spał) – nie jadę!
Już prawie
siadłam do komputera jak stałam, zmuszając się jedynie do przebrania piżamy na „dres
code”, ale… nie! Zrobiłam sobie pokornie śniadanie. Za trzy godziny z kolei – pożywną
przekąskę. Za kolejne trzy godziny – obiad z rybą i toną brukselki. Za kolejne
trzy – owocową przekąskę, przemycającą ziarna siemienia lnianego (ponoć dobre na
włosy). Za kolejne trzy – elegancką kolację. Perfekcyjnie.
Zabrakło tylko
jarmużu :D
Rankiem
pobiegłam także do biblioteki, skąd przytaszczyłam nowe książki. Ostatnio
czytałam tak zapalczywie… w podstawówce. Wiem, to wstyd jak nie wiem, jak stąd
do Kalisza... W tym międzyczasie czytałam tylko polecane czy podsuwane przez
kogoś książki, raz na rok szarpałam się na powrót do bycia intelektualistką i
odwiedzałam bibliotekę, ale dopiero jakieś 4 miesiące temu powróciłam do
czytania – zapalczywie i z przyjemności(ą). No i sam Mój M. rzecze, że połykam
książki. A on nigdy nie kłamie.
A na koniec
dnia… ćwiczyłam! Rozłożyłam pas startowy w postaci mojej szarej mata-hari,
odkopałam spodenki, poprawiłam cebulę na głowie i przez 37 minut sapałam na pół
bloku, podrygując za panią z jutuba, która się nawet nie spociła. No i tu
prawie stałam się umarta.
No i zupełnie
na koniec… napisałam w końcu tego posta. Choć już mnie korciło, by pójść za
tymi głosami samouwielbienia, że już tyle dziś zrobiłam, tak się namęczyłam, że
należy mi się odpoczynek, że ta książka tam czeka, a ja tak lubię biografie…
W te dokładnie
37 minut, w jakie „na białym czarnym kreśliłam jakieś plamy” książka nie uległa
samozniszczeniu. A ja urodziłam kilka słów dla świata.
Happy End
Jestem dumna z
moich współlokatorów z Wesołej Chatki. Ponoć jak mnie nie było ostatnimi czasy
z uwagi na super-ważne wyjazdy, godnie mnie zastępowali w tworzeniu raportów,
co kto je na obiad i sami się upominali o gaszenie świateł w pomieszczeniach, w
których nikogo nie ma. Mam chyba jednak dryg pedagogiczny :D